Gdy nasza wędrówka szlakiem Gór Rodniańskich zbliżała się ku końcowi, myśleliśmy, że limit przygód i wrażeń na ten wyjazd mamy już wyczerpany. Byliśmy w błędzie. Okazało się, że miejsce to ma nam jeszcze wiele do zaoferowania, a Rodnianki tak łatwo nie będą chciały nas wypuścić i pożegnają nas zabawą w "ciuciu-babkę", pomachają kopytem i nakarmią tym, co sobie wymarzyliśmy...
.
3
sierpnia 2011 – Smak Wschodnich Karpat
Pierwszy ciepły i
delikatny promyk słońca budzi nas tak, jak każdą żyjącą cząstkę tej krainy.
Czujemy, że jesteśmy w nią wtopieni, zasypiamy i budzimy się w jej sercu korzystając
z dobroci natury. Szkoda, że będzie to ostatni dzień naszej wędrówki po Górach
Rodniańskich…
|
Szkoda, że ciepły, przyjemny poranek na biwaku mija tak szybko... |
.
Odprowadzani przez mieszkańców...
Tak, jak na
zakończenie wczorajszej wędrówki otrzymaliśmy w prezencie stado koni
pasących się na zielonym rodniańskim dywanie, dzisiaj witamy z nimi nowy dzień.
Na przełęczy „La Cruce” stoimy pośród pięknych, wolnych, spokojnie skubiących
sobie trawę zwierząt, które same podchodzą do nas i pozwalają się dotknąć.
Traktują nas jak część przyrody, w której żyją. Chciałabym, aby tak było…
|
Kilkudziesięciu mieszkańców Gór Rodniańskich przywitało z nami gorący poranek. |
|
Chwila pieszczot... |
|
... i wymiana spojrzeń... |
.
Takie widoki
Rodnianki mogą zapewnić od połowy maja do września. W tym okresie trwa wypas
koni, owiec, kóz i krów. Półdzikie konie, niczym nie objuczone, swobodnie żyjące na łonie natury, posiadają piękne
sylwetki i są bardzo czyste. Same świetnie potrafią o siebie zadbać w tym
czasie. Przypominamy sobie pogawędkę z Rizae, odbytą jeszcze na przełęczy
Rotunda. Gdy zapytaliśmy go dlaczego chowa konie, a potem wypuszcza je na kilka miesięcy w góry, odparł
z powagą: „Dla dumy!”. Aż żal się z nimi żegnać. Jednak, martwimy się niepotrzebnie… Chwilę później, podczas kontynuacji naszej wędrówki
czerwonym szlakiem, gdzieś u podnóży Vf. Rebra (2119 m n.p.m.), na której
wczoraj oglądaliśmy uciekający dzień, musimy usunąć się z drogi. Ustępujemy
miejsca znacznie większym od siebie. Mija nas dumne stado
kilkudziesięciu koni.
|
Wolne, piękne i pewnie szczęśliwe dumnie podążają szlakiem... |
|
... a najmniejsze, chwiejnym krokiem, stąpają u boku mamy. |
.
Nie minęło wiele
czasu, jeszcze czujemy zapach koni, a
już dobiega nas dźwięk dzwoneczków i szczekanie owczarków. Tym razem
mijamy duże stado owiec i kóz, a z pomiędzy nich wesoło macha do nas pasterz.
Dzięki jego obecności nawet owczarki są dla nas wyjątkowo przyjazne.
|
Dzisiaj na szlaku mamy naprawdę sympatyczne towarzystwo :) |
.
Pasterskie
klimaty sprawiają, że zaczynamy marzyć o świeżym serku oraz żętycy, która
ugasiłaby nasze pragnienie w ten upalny dzień. Przecież to najlepszy okres na
świeży owczy ser. Od maja do września „wypasione” owieczki oferują pyszne,
świeże mleczko, a swój najdojniejszy okres mają ponoć do Św. Jana. Maszerując z
rozmarzoną miną zauważamy kolibę oraz gospodarza, który na obejściu szczotkuje
konia. Machamy do niego i bez ogródek pytamy o ser, próbując wymówić słowo brânză.
Dostajemy zaproszenie do środka. Georgi (tak przedstawił się gospodarz)
wprowadza nas do izby, gdzie znajduje się palenisko, spore drewniane łoże,
kilka drewnianych półeczek, stolik i pieńki. Jest to pomieszczenie, w którym
wraz z dwoma kompanami wyrabia ser, je oraz śpi. W drugiej, malutkiej izbie
znajduje się dojrzewająca bryndza. Oczywiście jest to typowo męski szałas,
kobiety mogą przecież „zauroczyć mleko i zepsuć ser”. Dlatego też, wedle
starych wierzeń, niewiasty nie powinny nawiedzać koliby w czasie, kiedy
owieczki dają najwięcej mleka. Nasz gospodarz jest chyba bardziej liberalny i bez większych obaw
wpuszcza mnie do środka. Georgi sadza nas na pieńkach przy drewnianym stoliku, na
którym po chwili ląduje boczek, cebula, chleb oraz najważniejsze – serwatka i
świeżutki, pachnący, lekko słodkawy ser, określany przez gospodarza jako urdă. Próbujemy
rozmawiać trochę na migi i po łacinie. Język rumuński należy do grupy
romańskiej języków indoeuropejskich. Momentami trochę przypomina mieszankę
włoskiego, hiszpańskiego i francuskiego. Georgi, żwawo krzątając się po izbie,
opowiada nam o wyrobie serka, który wcinamy. Nawet pucierę dostaję do rąk, w której
świeże, ciepłe mleko podlega już klaganiu, czyli procesowi wytracania białka
pod wpływem kwaśnej podpuszczki. Nasz gospodarz ma niezły ubaw gdy ustawia mi
pucierę między nogami i każe przy pomocy mątewki rozbijać strącony serek.
Następnie przelewa jej zawartość do garnka, lekko podgrzewa na palenisku, odciska
w rękach powstały ser i daje nam spróbować. Pycha!!!! Bryndza, którego nazwa
wywodzi się właśnie z Karpat Rumunii, jeszcze dojrzewa za ścianą. Na drogę
dostaję jeszcze kilka jabłek, a Georgi przytula mnie i skrada całusa. Prawdziwy
południowiec! Obiecujemy sympatycznemu gospodarzowi, ze wrócimy tu kiedyś i
zostawimy mu wywołane zdjęcie, które robimy sobie przed kolibą.
|
Rodniańska koliba w oddali... |
|
... i Georgi - jej gospodarz |
.
Zostawiamy
za plecami skaliste, wyróżniające się szczyty, przed nami widać łagodniejsze,
zielono-złote pagóry. Ścieżka jest dosyć szeroka, miejscami wręcz rozjeżdżona,
co daje przykry efekt. Coraz bardziej widać działalność człowieka, powoli wracamy do cywilizacji. W rejonie
Vf. Bătrâna (1710 m n.p.m.) z żalem obserwujemy pozostały za plecami Pietrosul
(2303 m n.p.m.) i Vf. Buhăescu Mare (2268 m n.p.m.), taki ładny wieczór tam
wczoraj spędziliśmy…
|
Droga coraz szersza... |
|
... pagóry łagodnieją... |
|
... a my z tęsknotą oglądamy się za siebie. |
.
I znowu słyszymy dzwonki, sporo towarzystwa dzisiaj mamy po drodze. Tym razem ścieżkę dzielimy razem z krowami.
|
Jeszcze krowy nam brakowało do kompletu dzisiejszych towarzyszy drogi |
a
Wchodząc dalej w las czujemy woń ściętego drzewa. Zbliżamy się do przełęczy Pietrii (1196
m n.p.m.) i granic parku narodowego. Droga jest rozjeżdżona
przez ciągniki, a drzewa często cięte tuż przy ścieżce, którą podążamy.
Zastanawiamy się, czy panowie drwale nie ucinają czasem pni z oznakowaniem
szlaku. Będzie nam dane się o tym przekonać...
|
Ze smutkiem witamy się z cywilizacją... |
g
Słońce dzisiaj mocno
przypieka i pić się chce nieziemsko. Na nadmiar wody nie możemy narzekać. W
godzinach wczesnopopołudniowych czujemy, że przydałaby się porządna sjesta.
Gdy przechodzimy przez polanę pod Muncelul Râios (1703 m n.p.m.) los okazuje
się być bardzo łaskawy. Z pobliskiej, całkiem sporej koliby zapraszająco macha
do nas uśmiechnięty gospodarz. Jon wprowadza nas w progi dużej izby, sadza na
ławeczce przy palenisku, po czym podchodzi do ogromnego kotła i nalewa coś do
metalowych miseczek. Do naszych żołądków wędruje przepyszna ciorbă. Zupa pomidorowo-fasolowa
zrobiona jest na serwatce. Tego trzeba nam było! Jednak to nie wszystko, co gospodarz ma do zaoferowania. W czasie gdy machamy łyżkami, Jon bierze wielką trombitę, staje
na progu i wystawiwszy ją na zewnątrz gra w stronę gór. Cóż za swojski odpoczynek…
Doładowani energią, a ja dodatkowo wycałowana, opuszczamy progi kolejnej koliby. Rumuńscy
górale są niesamowicie gościnni!
|
Jon wlał w nas dodatkowe, bardzo potrzebne siły |
.
Psota dla wędrowca…
To się musiało stać. Na
początek mała dezorientacja przy rozwidleniu kilku ścieżek (oczywiście pojawiły się drogi, których nie ma na mapie), a żaden znaczek szlaku nie
zjawia się z pomocą. Próbujemy kilku opcji, aż w końcu intuicyjnie wybieramy ostateczną i po
dłuższym czasie pojawia się czerwona kreska. Ciekawe, ile wcześniejszych legło
wraz z uciętymi drzewami? Obawiamy się, że pracujący dookoła drwale zgotują nam
jeszcze niejedną taką niespodziankę. I tak też się dzieje... Dłuższy czas
wędrujemy na orientację, metodą prób i błędów. Niestety w ten sposób dokładamy
sobie wysiłku, a odejmujemy wody przy lejącym się z nieba żarze. Według mapy
niedaleko, przy La Jgheaburi, powinno być źródełko… no właśnie, dla nas tylko
powinno :/. Z suchością w ustach wędrujemy po terenie, którego topografia nie
do końca zgadza się z mapą. Gdy w końcu znajdujemy źródło wody, wracają siły i
niedługo potem czerwony znaczek szlaku.
|
Mateusz wreszcie odnalazł "paliwo" |
|
Dziewięćsile pożycz trochę sił!!! |
v
I tak w kółko - gubimy
szlak, szukamy drogi. Gdy w końcu wydaje nam się, że wygramy na punkty ze
znikającym biało-czerwonym szlaczkiem on znika na wyjątkowo mylącym i perfidnym
rozwidleniu. Oczami wyobraźni widzę stare, wyblaknięte czerwone kreski na
kamieniu przy drodze. I to nas najbardziej myli. Nasza droga ni w ząb nie
pasuje do oznaczenia z mapy. Mamy dość krążenia. Odbijamy na azymut z kompasem
w ręce. W ten oto sposób zaliczamy chyba najtrudniejsze przejście tego wyjazdu.
Brniemy przez dziką łąkę, której formacja roślinna sięga mi do pach. Wysmagana
przez osty, pokrzywy i wszelkie możliwe trawska, wychodzę z trawiastego buszu
jak zakurzona zmora z pokrwawionymi nogami i zielnikiem w butach. Dla
miejscowych, którzy nieopodal przewalają siano musimy wyglądać bardzo interesująco. Pytamy
jednego z nich czy wie gdzie znajdziemy czerwone znaczki szlaku, a on z
uśmiechem i beztrosko odgarnia kopkę siana z małego kamyczka, na którym widnieją
czerwono-białe kreski (!!!). Przecież to takie oczywiste (!?).
W wieczornym słońcu,
które powoli chowa się za horyzont, wędrujemy w stronę przełęczy Şetref (818 m
n.p.m.). Po drodze spotykamy jeszcze staruszkę ubraną na czarno, która z
uśmiechem woła do nas „Drum bun”, życząc nam szczęśliwej drogi. Faktycznie, szczęśliwie
docieramy do miejsca, gdzie kończy się nasza górska wędrówka głównym rodniańskim
szlakiem. Samym czerwonym przebyliśmy, według drogowskazu na przełęczy, nieco ponad 53 km. Wyjście na Pietrosul (2303 m n.p.m.) stanowiło niebieską domieszkę. Dokujemy się w moteliku przy drodze otrzymując klimatyczny rumuński
pokoik. Ale czy jesteśmy szczęśliwi?... Pomimo żalu, że przygoda z Górami
Rodniańskimi dobiegła końca, z uśmiechem na twarzy zasypiamy myśląc o wszystkim
co nas tu spotkało. Przypominamy sobie ciężkie początki przy Lala Mică i niekontrolowany biwak za Vf. Gărgălău,
potem piękną wędrówkę w nagrodę za cierpliwość, a na koniec błędny dzień,
zupełnie jakby góry nie chciały nas wypuścić. Czy to na tyle wrażeń w
najbliższym czasie? Jeszcze nie wiemy jak wyjdzie nam jutrzejszy improwizowany
powrót. A może i dobrze… ;)
|
Kolacja w rumuńskiej scenerii |
|
Koniec wędrówki z płatającymi figla, biało-czerwonymi kreskami. Ciężkie buty na plecaki - teraz czeka nas inna przeprawa... |
4
4 sierpnia 2011 - I znów styl kombinowany
Pierwszy autostop łapiemy tuż przy moteliku, stojąc pod okazałą,
drewnianą bramą marmaroską, która przejezdnych opuszczających okręg Bistrița Năsăud
wprowadza w Maramureş (Marmarosz, Maramuresz). Jej zdobienia są bogate i piękne
tak, jak kultura tego rejonu, słynąca nie tylko z okazałych bram, ale i pięknych,
drewnianych cerkwi oraz bogatych strojów ludowych. Nawet właściciel motelu i
okoliczne pieski kibicują nam w łapaniu okazji. I tak zaczyna się nasz
kombinowany powrót. Pierwszy autostop wiezie nas do Moisei, potem łapiemy busa
do Borszy (rum. Borşa), dwa autostopy i pociąg (z którego uczyniliśmy kantor) do Suczawy (rum. Suceava)
– określanej mianem stolicy Bukowiny Południowej (Bukowiny Rumuńskiej), po której błąkamy się z napotkaną parą Polaków celem odnalezienia dworca
autobusowego.
|
Autostopowiczka wita w Marmaroszu |
|
Jeden z wielu przykładów kultury bogatych i pieczołowitych zdobień w drewnie |
120-tysięczne, wielokulturowe miasto, w którym oprócz większości Rumunów
mieszkają Ukraińcy, Polacy, Niemcy, Rosjanie, Żydzi, Ormianie, stanowi centrum
Bukowiny Południowej – krainy, dla której musimy jeszcze kiedyś poświęcić kilka
dni. Powodów jest wiele: piękne górskie krajobrazy, średniowieczne monastyry, malowane
chatki i najważniejszy – polskie wioski. Czy Nowy Sołoniec, Gura (tak, GUra) Humoru,
Kaczyka, Perteszty Górne lub Pojana Mikuli nie brzmią jakoś znajomo? A to tylko
przykłady nazw wsi, które można spotkać podróżując po Południowej Bukowinie. Polskie
osadnictwo na tych ziemiach rozpoczęło się już pod koniec XVIII wieku, gdy do
powstałej w Kaczyce kopalni soli sprowadzano górnicze rodziny z Bochni i
Wieliczki. Polacy mieli za zadanie nauczyć fachu miejscową ludność. Również
nasi magnaci zapragnęli zamieszkać na tych ziemiach. Rodzina Potockich
rozbudowywała tu swoje włości, a do pracy przy nich ściągała swoich rodaków. I
tak z roku na rok Polacy przesiedlali się na Bukowinę wędrując na południe, aż
w końcu otrzymali od władz Cesarstwa Austro-Węgierskiego ziemie w dolinie rzeki
Sołoniec. Jeszcze w 1939 roku mieszkało tu 80 tys. Polaków, a po wojnie, na
skutek zmiany granic państwa, emigracji i deportacji – 11 tys. Obecnie w
rejonie Bukowiny Południowej mieszka niecałe 3 tys. naszych rodaków, a Związek
Polaków w Rumunii, zrzeszający 15 lokalnych Stowarzyszeń Polaków całej Rumunii,
mieści się właśnie w Suczawie. Warto
nadmienić, że 11 z owych Stowarzyszeń mieści się właśnie w okręgu Suczawa.
Najbardziej polskie miejsce w tym mieście znajduje się przy ulicy Ion
Vodă Viteazul 5, a jest nim Dom Polski (początkowo Czytelnia Polska)
stojący tu już od 1907 roku.
Gdy
siedzimy wygodnie w busie do Seretu (rum. Siret) wydaje nam się, że już
wszystko pójdzie jak po maśle. Na dodatek, po dotarciu do miasteczka jednym
ruchem łapię okazję - prywatnego transportera, który przewiezie nas przez granicę
i dalej do Czerniowców. Zmęczenie sprawia, że ze stoickim spokojem siedzimy nad
pudłami owiniętymi czarną folią, za zakonnicami psikającymi się perfumami i ślącymi
sms-y z komórek, na tapecie których widnieje wizerunek Matki Boskiej, a
kierowca znika gdzieś z celnikiem. Nawet nie chcemy wiedzieć dlaczego w pasie międzygranicznym
część pasażerów przesiada się do innego
busa, a potem czeka po stronie ukraińskiej i w końcu lądujemy gdzieś na
obrzeżach Czerniowców, a część załadunku oraz zakonnice opuszczają busa. Grunt,
że 20 minut przed odjazdem pociągu do Lwowa docieramy na dworzec i rozpoczynamy
9-godzinną podroż na drewnianych ławkach… Potem jeszcze "tylko" marszrutka, bus i
pociąg…
|
Autostopowa przerwa |
|
Jak pan na roli :) (dostanie mi się za publikację tego zdjęcia :P) |
G
Góry nie chciały nas
wypuścić, a droga powrotna wręcz nie mogła się skończyć. Mimo to, te wszystkie
kombinacje, brak snu i przykurczone żołądki warte były smaku świeżej serwatki,
urdy i tych pięknych widoków. Wyjazd ten zapamiętałam chyba najdokładniej. Zamykam oczy i znów tam jestem...
.
Jeszcze tu wrócimy!!! Tak obiecaliśmy Vf. Ineu i Georgiemu ;)
W tekście wykorzystano informacje przeczytane:
- w Wikipedii
Witam
OdpowiedzUsuńGratuluję wspaniałej wyprawy. Alpy Rodniańskie kuszą mnie od dawna. Latem tego roku będąc w Rumunii, w Górach Fogaraskich, miałem nadzieję że uda mi się pojechać do Borszy przynajmniej na dwa dni. Jednak z przyczyn niezależnych o de mnie musiałem zrezygnować. Mam wielką nadzieję że uda mi się zorganizować wyprawę w Rodniańskie na przyszłych wakacjach. Póki co pozostaje mi podziwiać Waszą galerię i planować własną marszrutę :)
Pozdrawiam
Konie same podchodziły do Was? Rewelacja! To były dzikie konie czy kogoś?
OdpowiedzUsuńPowiedziałabym, że półdzikie. Prawdopodobnie ktoś wypuszczał je na kilka miesięcy w góry, a one świetnie potrafiły o siebie zadbać:)
OdpowiedzUsuń