Latem
2011 roku zapragnęliśmy ziścić jedno z wielu górskich marzeń – odwiedzić
Karpaty Rumunii. Wybraliśmy Góry Rodniańskie (Munții Rodnei), zwane Alpami
Rodniańskimi ze względu na swoje strome zbocza i ostre wierzchołki, a
jednocześnie posiadające duszę Karpat Wschodnich o rozległych, zielonych
przestrzeniach z nutą dzikości. Wyjazd ten totalnie wykroczył poza sferę moich
wyobrażeń i mocno wrył się w pamięć. Każdy dzień widzę dziś tak szczegółowo,
jakby wydarzył się wczoraj. Tylu przygód i emocji po prostu nie można
zapomnieć!
.
Lipiec 2010 – Rok wcześniej…
Lipiec 2010 – Rok wcześniej…
Przechylamy kolejną szklankę piwa w Bazie Ludzi z Mgły.
Po kilkudniowej bieszczadzkiej wędrówce nie mogliśmy sobie odmówić odwiedzenia
Piotrowej Polany i wyciągnięcia Szczurka na zakrapiane pogaduchy. Stare
wspomnienia z Wetliny, a potem górskie marzenia i opowieści snują się jedna za
drugą. Gdzieś w trakcie pogaduchy Szczurek rzuca zdania, które rozkręcają moją
wyobraźnię już na całego i mocno wchodzą mi w głowę: „Widzicie Bieszczady
Polskie. To wyobraźcie sobie, że Ukraińskie Karpaty są 10 razy większe. A w
Rumunii!!! Tamte góry są 100 razy większe, tam góry nie mają końca!”. Wpadam po
uszy. Już wiem, że muszę tam pojechać!
27-28
lipca 2011 - Styl kombinowany
17 kg na plecy (w tym
pierogi ze szpinakiem) i czas ruszać w drogę. Chcemy stylem kombinowanym
dotrzeć do Rumunii na Przełęcz Rotunda, gdzie postawimy nasze pierwsze kroki w
Górach Rodniańskich. Styl kombinowany oznacza u nas różne opcje transportowe:
pociągi, marszrutkę, busy, autobusy i autostop. Poza pociągiem
Lwów-Czerwniowce, wszystko chcemy załatwić na tzw. „żywioł”. I faktycznie
będzie to niezły „żywioł”...
Godzina
1300: START. Pociąg do Przemyśla, bus do granicy w Medyce,
przejście na Ukrainę i marszrutka do Lwowa idą jak po maśle. Wieczorem
meldujemy się pod lwowskim dworcem i odbieramy bilety od Pana Wiaczesława –
przyjaciela rodziny. Oczywiście nie mogę sobie odmówić kupna kilku czekolad „na
czarną godzinę”. Około godziny 2300 wsiadamy do wagonu Plackartnego w pociągu 604 П, który zawieść ma nas
do Czerniowców. Pierwszy raz podróżujemy w tego typu wagonie.
Zaskakuje nas zorganizowanie pasażerów. Tuż po wejściu do pociągu, w ciszy i
spokoju rozkładają i ścielą posłania, a potem grzecznie idą spać. Starsze panie
wcześniej wyciągają jeszcze kwieciste koszule nocne, które sprytnie
przywdziewają na oczach innych pasażerów. Jedynie naszemu sąsiadowi, który ma
spędzić noc tuż nade mną, nie w głowie jeszcze spanie - woli bratanie się. Będący
już pod wypływem C2H5OH, chce się z nami zapoznać, a nam
„nie wypada” odmówić – poznajemy Romana. Na szczęście pogaduchy nie trwają zbyt
długo i o rozsądnej godzinie odlatujemy w objęciach Morfeusza (jak się później
okazało, tylko ja dałam się „objąć”, gdyż długonogi Mateusz obrywał w stopy od
przechodniów). Z pięknym porankiem jesteśmy już na południu Ukrainy i w „luzacko”
jadącym (dosłownie: wlekącym się!) pociągu wcinamy pierogi ze szpinakiem mojej
mamy. Jeszcze nie wiemy, że stanie się to tradycją podczas naszych podróży Plackartnym.
Z pociągu
wysiadamy razem z Romanem, który oferuje nam pomoc w dostaniu się na granicę
Ukraińsko-Rumuńską. Zamawia taksówkę, która wiezie nas przez Czerniowce = Чернівці – miasto, które historia przetułała z rąk do rąk.
Początkowo należało do Mołdawii, potem trafiło pod zwierzchnictwo Turcji, by w połowie
lat 70` XVIII wieku znaleźć się w granicach Austrii, a 75 lat później otrzymać
miano Księstwa Bukowiny stanowiącego kraj koronny cesarstwa Habsburgów. Po tym,
jak chwilowo zawładnęła nim Rosja w czasie I wojny światowej i po bolesnych
doświadczeniach miasta na linii frontu, od roku 1918 przez kolejne lata
znajdowało się w granicach Rumunii. Jednak z małą przerwą. Rok 1940 pchnął je
pod rządy ZSRR, a w 1941 ponownie trafiło w ręce Rumunii na 3 lata. Potem Armia Czerwona dotarła i tutaj. Od 1945 roku przez 46 lat należało do
Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a potem do Ukrainy i tak
jest do dzisiaj. Nic więc dziwnego, że odzwierciedla ono kulturowy mix,
mieszkali tu przecież Żydzi, Rumunii, Niemcy, Rusini, Polacy, Rosjanie. Szczypty kultury bałkańskiej, galicyjskiej, żydowskiej i ruskiej przenikają się wzajemnie tworząc niepowtarzalny charakter tego miejsca. Teraz obserwujemy miasto tylko przez szyby samochodu, ale wiemy, że kiedyś jeszcze tu wrócimy.
Pociąg przywiózł nas do Czerniowców |
.
Tymczasem
lądujemy gdzieś na obrzeżach miasta w mieszkaniu Romana, a jego żona wita nas
wielkimi, przerażonymi niebieskimi oczami z niemowlęciem na rękach. Roman
usadawia nas na kanapie i po chwili porywa Mateusza nie wiadomo gdzie. Ze
zdziwioną kobietą patrzymy na siebie, próbując na migi o czymś pogadać, a
naszych mężczyzn wciąż nie ma. Gdy już zaczynam się stresować sytuacją, wracają
z piwami w rękach. Oczywiście Roman wybrał najlepsze w sklepie, po czym
poprosił Mateusza o kupno ich. Przez resztę czasu pan gospodarz zachowuje się
tak, jakby wierzył, że nagramy mu pracę w Polce i pokazuje nam filmiki ze
swoimi rzeźniczymi (!!!) umiejętnościami. W końcu dzwoni po kolegę i obiecuje
nam tani transport. Przed czerwonym samochodem ustalamy cenę przewozu na
granicę za nas dwoje. Niestety jest drogo (20$), ale pertraktacje są ciężkie. W końcu
machamy ręką i wsiadamy. Po szybkim dotarci do granicy sytuacja się pogarsza –
kierowca żąda 30$! Stawiamy opór, ale robi się nieciekawie. Facet
wygląda groźnie i nie wiemy, czy z krzaków nie wyskoczą czasem jego
pobratyńcy. Daliśmy się wyrolować! To będzie nauczka na przyszłość i najdroższy
transport w naszej wędrówce. Gdy w swoim geniuszu próbujemy na piechotę przekroczyć samochodową
granicę, zatrzymuje nas strażnik. Na szczęście tylko poucza, a my wracamy i
szukamy okazji. Łapiemy małego busika z rodzinką ukraińskich handlarzy jadących
przez rumuński graniczny Seret (rum. Siret) do Suczawy (rum. Suceava). Urządza nas to super. Wsiadamy za 10$ za nas
dwoje. Po kilku godzinach stania na granicy w upale, kombinacjach ze
strażnikami i siedzeniu na paczkach nie wiadomo z czym, pędzimy do głównego miasta Bukowiny Południowej częstowani domowym ciastem.
.
Rodzinka ma nas zawieść na dworzec. Tak też
się staje, ale… lądujemy na dworcu podmiejskim, skąd prawie nic nie jeździ
i śmierdzi jak... Na szczęście miła pani w
kasie mówi nam o autobusie, który czasami się tu zjawia i może zawieźć nas na
dworzec główny. Po dłuższych, smrodliwych i upalnych minutach wsiadamy do
autobusu i docieramy w upragnione miejsce, gdzie wskakujemy w pociąg do Câmpulung Moldovenesc (śmiesznie tłumaczony na język polski jako Kimpulung Mołdawski). W mieście tym jeszcze 100 lat temu mieszkało sporo Polaków. Nic w tym dziwnego, w końcu Bukowina Rumuńska (zwana Południową) to kraina, w której pierwsi Polacy osiedlali się już za czasów Kazimierza Wielkiego. Jedziemy w odpowiedniku naszej osobówki i siedząc w tonach pyłu na
poniszczonych siedzeniach, pierwszy raz doceniamy czystość naszych polskich
pociągów. Przez okno obserwujemy lesiste wzniesienia i zmieniającą się
pogodę. Câmpulung wita mocnym deszczem, a my stoimy przy drodze z błagalną
miną i wyciągniętym kciukiem. Na szczęście nie czekamy zbyt długo.
.
W taki oto sposób poznajemy Oktawiana – młodego Rumuna, inżyniera drogowego jadącego służbowym samochodem. Prosimy o podwózkę w kierunku Przełęczy Rotunda, skąd chcemy rozpocząć przygodę z Górami Rodniańskimi. Oktawian stwierdza, że zawiezie nas na samą przełęcz, a to przecież ponad 60 km! Rozmawia się świetnie, opowiada nam o życiu w Rumunii, swoich planach i marzeniach. Nie jest im tu łatwo. Od kiedy są w UE, ceny mocno poszły do góry, a wypłaty nieznacznie. Narzeka również na stan ich dróg. Jedyne z czego jest dumny to przyroda. Pewnie też dlatego nie poddaje się błądząc z nami w strugach deszczu podczas poszukiwania przełęczy. Już dawno przekroczył 100 km na liczniku, mówimy mu, że nie mamy serca prosić go o dalsze jeżdżenie z nami, a on twierdzi, że odstawienie nas na miejsce obrał sobie za cel honorowy! Po 2 godzinach błądzenia, prawie urywając podwozie na szutrowej drodze („to tylko służbowe auto”), przywozi nas na Przełęcz Rotunda. Wysiada z samochodu, idzie do schroniska, upewnia się, że nic nam ni grozi i żegna się z nami. Do tej pory utrzymujemy z Tavim kontakt. Życzymy sobie i wszystkim więcej tak cudownych ludzi na swej drodze!
W taki oto sposób poznajemy Oktawiana – młodego Rumuna, inżyniera drogowego jadącego służbowym samochodem. Prosimy o podwózkę w kierunku Przełęczy Rotunda, skąd chcemy rozpocząć przygodę z Górami Rodniańskimi. Oktawian stwierdza, że zawiezie nas na samą przełęcz, a to przecież ponad 60 km! Rozmawia się świetnie, opowiada nam o życiu w Rumunii, swoich planach i marzeniach. Nie jest im tu łatwo. Od kiedy są w UE, ceny mocno poszły do góry, a wypłaty nieznacznie. Narzeka również na stan ich dróg. Jedyne z czego jest dumny to przyroda. Pewnie też dlatego nie poddaje się błądząc z nami w strugach deszczu podczas poszukiwania przełęczy. Już dawno przekroczył 100 km na liczniku, mówimy mu, że nie mamy serca prosić go o dalsze jeżdżenie z nami, a on twierdzi, że odstawienie nas na miejsce obrał sobie za cel honorowy! Po 2 godzinach błądzenia, prawie urywając podwozie na szutrowej drodze („to tylko służbowe auto”), przywozi nas na Przełęcz Rotunda. Wysiada z samochodu, idzie do schroniska, upewnia się, że nic nam ni grozi i żegna się z nami. Do tej pory utrzymujemy z Tavim kontakt. Życzymy sobie i wszystkim więcej tak cudownych ludzi na swej drodze!
9 środków transportu, 31 godzin, trochę szczęścia,
trochę pecha, upał, smród, deszcz, dobrzy ludzie i Ci drudzy... w końcu docieramy na Przełęcz Rotunda. Przywiodła nas tu olbrzymia
chęć realizacji naszego rumuńskiego marzenia. Zasłużyliśmy na odpoczynek. Nie
rozbijamy namiotu, będziemy nocować w schronisku, w ciepłym, czystym pokoiku z
łazienką, a co! Zbierzemy siły na górską wędrówkę. Po miłym wieczorze spędzonym
z Rizae (gospodarzem) oraz kilkoma górołazami, zasypiamy w miękkim posłaniu…
.
Przekraczając Przełęcz Gajei (1721 m n.p.m.), z lekkim niepokojem wędrujemy w stronę przekrytego ciemną chmurą dwójkowego Vf. Ineuț (2222 , n.p.m.). Za plecami piękne widoki, a przed nami ciemna niska chmura nie wygląda zbyt gościnnie. Pałaszując obiadek obserwujemy jeziorko Lala Mare, niestety jego wyższy sąsiad – Lala Mică, przy którym chcemy zrobić biwak, spowity jest gęstymi chmurami.
D
Drapiąc się do góry, wchodzimy w mgłę, która zmienia się w mżawkę, gęstnieje coraz bardziej, aż w końcu smaga deszczem. Vf. Ineuț nie jest gościnny, a dalsza Przełęcz Ineuțului tym bardziej. Na czuja odbijamy kamienistą ścieżką w dół. Zdążyliśmy już przemoknąć. Moje leciwe górskie buty puściły całkowicie. Teraz wędrujemy w mleku. I jak tu dostrzec jezioro, przy którym chcemy biwakować?! Nagle coś ciemnego łamie krajobraz. Maluteńki prześwit. Jezioro! Udało się. Rozbijamy namiot, zdejmujemy to, co mokre i ładujemy się do śpiworków.
Próbujemy zasnąć walcząc ze
zsuwaniem się w dół. Wiatr i deszcz targają naszym namiotem. Żołądek
się kurczy, a usta wysychają. Ale jutro przecież będzie nowy dzień! Musimy mocno
wierzyć, że odnajdziemy właściwą drogą. Tak bardzo chcemy poznać te góry.
Rodnianki, dlaczego tak surowo nas witacie?!
29 – 31 lipca 2011 – Nadzieja silniejsza od wszystkiego
Budzimy się w Górach Rodniańskich, najwyższym paśmie Karpat Wschodnich (dokładnie Wewnętrznych Karpat Wschodnich). Chcemy powędrować ich głównym grzbietem ze wschodu na zachód, który na długości 52 km, oznaczony czerwono-białymi znaczkami, rozciąga się od Przełęczy Rotunda (1277 m n.p.m.) do Przełęczy Setref (826 m n.p.m.) i często przekracza 2000 m n.p.m. Tuż za ogrodzeniem schroniska stawiamy pierwsze kroki w Parku Narodowym Gór Rodniańskich (Parcul NaționalMunții Rodnei). Początki ochrony przyrody tych górach sięgają roku 1932, kiedy w rejonie Pterosula (najwyższy w Rodniankach, 2303 m n.p.m.) utworzono rezerwat, który w 1977 roku rozszerzono do 3300 ha, a w 1979 wpisano na listę rezerwatów biosfery UNESCO. Większy obszar objęto ochroną dopiero w 1990 roku, ustanawiając Park Narodowy. Jego obszar (46 399 ha) chroni piękne góry o krystalicznym pochodzeniu głównego pasma, wulkanicznym zachodzie oraz osadowym wschodzie, posiadające wyraźnie zarysowaną działalność lodowca, w których spotkać można ponad 1100 gatunków roślin oraz liczną faunę, reprezentowaną m. in. przez niedźwiedzia brunatnego, żbika i rysia. Rodnianki witają nas iście soczyście. Po wczorajszym deszczu wręcz parują pozbywając się nadmiaru wody.
.
Pierwsze żywe istoty na naszej drodze spotykamy całkiem szybko. Można powiedzieć, że w Górach Rodniańskich witają nas krowy. Całe szczęście towarzyszą im pasterze, którzy szybko uspokajają niezbyt uradowane na nasz widok pieski. Aby pasterskiemu początkowi stało się zadość, pojawiają się i owieczki. Tym razem z dali obserwujemy zbocza łąki, które poprzecinane wydeptanymi przez owce ścieżkami, wyglądają jakby posiadały sieć naczyń krwionośnych. Jest i bacówka z wielkimi zagrodami, która kontrastuje z soczyście zielonym podłożem.
Pierwsze żywe istoty na naszej drodze spotykamy całkiem szybko. Można powiedzieć, że w Górach Rodniańskich witają nas krowy. Całe szczęście towarzyszą im pasterze, którzy szybko uspokajają niezbyt uradowane na nasz widok pieski. Aby pasterskiemu początkowi stało się zadość, pojawiają się i owieczki. Tym razem z dali obserwujemy zbocza łąki, które poprzecinane wydeptanymi przez owce ścieżkami, wyglądają jakby posiadały sieć naczyń krwionośnych. Jest i bacówka z wielkimi zagrodami, która kontrastuje z soczyście zielonym podłożem.
.
Pierwsze wzniesienie – Vf.* Nichitas (1451 m n.p.m.) przy podejściu wita nas mgłą, a odprowadza promieniami słońca. Co to będzie dzisiaj z tą pogodą? Chmury dosłownie tańczą wokoło. Podnosząc się do góry odsłaniają grzbiety zielonych gór, ale wciąż skąpią pokazania ich szczytów. Szkoda, że nie możemy zobaczyć Vf. Ineu (2279 n.p.m.), w kierunku którego podążamy. Ale jest i rekompensata – widok koni pasących się beztrosko na rodniańskim dywanie.
Pierwsze wzniesienie – Vf.* Nichitas (1451 m n.p.m.) przy podejściu wita nas mgłą, a odprowadza promieniami słońca. Co to będzie dzisiaj z tą pogodą? Chmury dosłownie tańczą wokoło. Podnosząc się do góry odsłaniają grzbiety zielonych gór, ale wciąż skąpią pokazania ich szczytów. Szkoda, że nie możemy zobaczyć Vf. Ineu (2279 n.p.m.), w kierunku którego podążamy. Ale jest i rekompensata – widok koni pasących się beztrosko na rodniańskim dywanie.
Co nas czeka? Słońce czy deszcz? |
.
Przekraczając Przełęcz Gajei (1721 m n.p.m.), z lekkim niepokojem wędrujemy w stronę przekrytego ciemną chmurą dwójkowego Vf. Ineuț (2222 , n.p.m.). Za plecami piękne widoki, a przed nami ciemna niska chmura nie wygląda zbyt gościnnie. Pałaszując obiadek obserwujemy jeziorko Lala Mare, niestety jego wyższy sąsiad – Lala Mică, przy którym chcemy zrobić biwak, spowity jest gęstymi chmurami.
Przed nami przyszłość niepewna, Vf. Ineuț i Ineu nie chcą się pokazać |
A za plecami widoki coraz piękniejsze |
W co my się pakujemy? |
Obiadek jeszcze na sucho |
Lala Mare broni się przed chmurami |
Drapiąc się do góry, wchodzimy w mgłę, która zmienia się w mżawkę, gęstnieje coraz bardziej, aż w końcu smaga deszczem. Vf. Ineuț nie jest gościnny, a dalsza Przełęcz Ineuțului tym bardziej. Na czuja odbijamy kamienistą ścieżką w dół. Zdążyliśmy już przemoknąć. Moje leciwe górskie buty puściły całkowicie. Teraz wędrujemy w mleku. I jak tu dostrzec jezioro, przy którym chcemy biwakować?! Nagle coś ciemnego łamie krajobraz. Maluteńki prześwit. Jezioro! Udało się. Rozbijamy namiot, zdejmujemy to, co mokre i ładujemy się do śpiworków.
Noc była na przemian
mglista (prawie zabłądziłam 3 metry od namiotu wychodząc na siusiu), deszczowa i wietrzna. Tylko zmęczenie pozwalało spać. Poranek nie przyniósł poprawy pogody.
Buty całkiem mokre, nos trudno wystawić poza namiot, nawet wyjście w celu
załatwienia potrzeby fizjologicznej to poświęcenie. Postanawiamy „pokiblować”
dzisiaj w namiocie. Najgorszy jest głód. Nie możemy wyjeść zapasów na następne,
bardziej „pracowite” dni. W sms-ach dostajemy pesymistyczne prognozy. Jednym
słowem ma być Mordor. Czy jest sens naszego pobytu tutaj? Coraz częściej takie myśli krążą nam po głowach. Ale przecież nie możemy się
poddać! Tyle wysiłku kosztował nas sam przyjazd do Przełęczy Rotunda, a my po
jednym dniu marszu mielibyśmy odpuścić sobie te góry? Nie mogę przełknąć tej
myśli rozkładając przemokniętą i podartą mapę.
Pierwszy dzień marszu nie był łaskawy dla naszej mapy. Ratujemy co się da. |
.
Tak mija dzień walki
z głodem, zimnem i myślami. Noc, znowu ciężka, nie przynosi więcej nadziei. Ale
jeszcze odrobina gdzieś zostaje.
Kolejny poranek jest
trochę bardziej łaskawy – jedynie mżawka, a chmurki jakby próbowały się
podnieść. Gdy próbujemy podjąć jakąś decyzję, pogoda znowu się zmienia. I tak
dosłownie kilka razy. Ze łzami w oczach myślimy o powrocie. Przy którymś
okienku bez deszczu zaciskamy zęby i podejmujemy decyzję. Idziemy dalej! Nie
poddamy się! W pośpiechu składamy nasz biwak, wdziewamy mokre buty i gotowi do
wyjścia niespodziewanie zauważamy jakiś jaskrawy punkcik nieopodal. To
stuptuty! Dwie osoby podążają w górę w kierunku przełęczy. Widać, nie tylko my
jesteśmy tacy szaleni.
Uciekają, czy to tylko zmyłka? |
Nasz "kiblowy" biwak. |
.
Wędrujemy we mgle i
lekkiej mżawce. Wdrapując się na Vf. Ineu (2279 m n.p.m.) spotykamy dwójkę
Rumunów, których widzieliśmy podczas składania biwaku. Podążają w tą samą
stronę co my. Na szczycie oczywiście jest zimno, mokro i mgliście. Krzyż i betonowy
słupek swoją szarością zlewają się z krajobrazem i ponurą aurą. Piękne widoki,
jakie może zafundować to miejsce, jedynie możemy sobie wyobrazić. Nawet nie
wyciągamy aparatu w tej mżawce. Schodzimy w kierunku przełęczy Ineului (2223 m n.p.m.)
i wiedzeni nadzieją na poprawę pogody, wędrujemy na północny-zachód czerwonym
szlakiem. Nagle, na grani, tuż przed nami wyrasta stado owiec. Rozsiadły się na
szlaku. We mgle nie widzimy stoków, więc nie możemy zaryzykować ominięcia stada,
aby nie zaliczyć niekontrolowanego koziołkowania w dół. Owieczki owieczkami,
sympatyczne zwierzęta, ale psy pasterskie to już inna sprawa. Wyrastają nagle
spośród chmur i rzucają się wściekle na nas. Chowamy się za pobliskim
kamieniem, wystawiamy kijki przed siebie i najzwyczajniej w świecie nie wiemy
co robić. Nagle dogania nas napotkana wcześniej para Rumunów. Dziwnymi
okrzykami rozganiają psy i przeprowadzają nas przez stado owiec. Poznajemy Daniego
i Petrikę, od tej pory będziemy wędrować razem.
Aż serce boli, że tak
piękną trasę pokonujemy w kompletnej mgle. Nawet jeść nam się nie chce, a co
dopiero wyciągać aparat. Jedynie wody ubywa. Przechodzimy przez kolejne szczyty:
Vf. Coasta Netedă (2060 m n.p.m.), Vf. Cisa (2036 m n.p.m.), Vf. Omului (2134 m
n.p.m.), Vf. Clăii (2121 m n.p.m.). Jakież muszą tu być widoki! Chcemy
dotrzeć dzisiaj dotrzeć do szczytu Vf. Gărgălău (2159 m n.p.m.), zejść do
przełęczy pod nim i tam biwakować. Gdy podejrzewamy, że stoimy na jego szczycie, musimy obrać właściwy kierunek dalszej wędrówki. Prowadzi Petrika, potem
jesteśmy my, a na końcu Dani w rozwalających się butach. Nasi towarzysze wędrują z dosyć ubogim (pod względem technicznym) ekwipunkiem – podartych kurtkach, sztruksowych spodniach,
starych plecakach z metalowym stelażem, które już dawno przemokły, a Daniemu
powoli odpada podeszwa od buta. Ale w zupełności im to wystarcza. I chwała im
za to!
W pewnym momencie
tracimy kontakt z Danim. Petrika rwie do przodu jak szalony. Gdyby nie my,
chłopaki nie mieliby żadnego połączenia. Mateusz zawraca szukać Daniego. Gdy go
spotyka, ten jest mocno zdenerwowany. Coś mu nie gra w naszej wędrówce. Gdy
brniemy dalej we mgle, wiodąca nas ścieżka nie pasuje ni w ząb do zarysu na
mapie. Jednogłośnie stwierdzamy – zabłądziliśmy. Jak to u południowców bywa, u
naszych kolegów zaczyna się emocjonalny etap wytykania błędów. Jest późno,
dookoła mgła, jakaś przełęcz nie wiadomo gdzie, spadek, który nie wiadomo jak
się kończy. Naszym zdaniem nie pora na wytykanie błędów. Resztkami sił
rozbijamy namiot. Nawet nie chce nam się przygotowywać jedzenia. Od razu
pakujemy się do śpiwora. Wypijamy odrobinę wody (tyle na pozostało), resztę
musimy uzbierać z deszczówki.
*Şaua = siodło, przełęcz; Vf. (vârful) = szczyt; L. (lacul) = jezioro
W poście zawarto informacje przeczytane:
- w Wikipedii
- w „Przewodniku po północnej Rumunii. Bukowina i Maramuresz”; S. Figiel, P. Krzywda, „Rewasz”,
Pruszków 2010
Pięknie...! :) do zobaczenia na szlaku. F.
OdpowiedzUsuńNie mogę się oprzeć i co pewien czas wracam na wasze strony. I nigdy nie byłem rozczarowany, wręcz przeciwnie, jest w nich jakaś mag... nie, nie będę komentować, bo po co poszerzać krąg czytelników, fajniej być jednym z nielicznych - lub - niezbyt licznych, - pewnie wiecie ilu macie czytelników - licznik odwiedzin chyba nie jest widoczny.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam WW
W zasadzie, to zaden ze mnie piechur, ale zajawke na Rumunskie Karpaty mam od czasu kiedy w gim wciagnela mnie geografia. Marze o tym zeby sie tam znalezc, choc wiem ze to nie takie proste. Dzis mam 24 lata i ochote podreptania po gorskich szlakach tego cudu natury w te wakacje. I nawet jesli nie uda mi sie tego zrealizowac, to ciesz sie ze trafilam tutaj i czytajac wasza relacje moglam byc tam razem z Wami. :)
OdpowiedzUsuńWitam
OdpowiedzUsuńCiekawy blog:)Mam pytanie-wybieramy sie za tydzien w Rodnianskie gory i obawiam sie ze w partaich sczytowych moze jeszcze leżec snieg-podobnie jak w tatrach.,.bo chyba klimat zblizony do naszego,no chyba ze sie myle?
Pozdrawiam Janusz
Karpaty rumuńskie też były moim marzeniem. Właśnie wróciliśmy z Gór Rodniańskich, nie ma słów, żeby opisać to piękno! Wiem jedno, musimy tam wrócić.
OdpowiedzUsuń