Są owiane legendą niedostępności
i tajemniczości, dzikie i w większości nieskażone cywilizacją. Karpaty
Marmaroskie to synonim swobody, gdzie można poczuć się naprawdę wolnym. Brak
znakowanych szlaków na większości obszaru, często również ścieżek, jest czymś
wyjątkowo przyciągającym i dającym niezależność, jednak dla mało doświadczonego
górskiego piechura może okazać się nierozwiązywalną zagadką. W górach innych
niż wszystkie, w których mieliśmy okazję być, gdzie ruch turystyczny w zasadzie nie
istnieje, łatwo o przygody. Było ich sporo, zapamiętamy je na zawsze...
Znów na wschód
Przełom kwietnia i maja to dla Polaków czas
szczególny, czas dłuuugiego weekendu. W obecnym roku
kalendarz naszemu
narodowi wyjątkowo sprzyjał, ofiarując aż 9 dni laby kosztem tylko 3 dni
urlopowych w pracy. Grzechem byłoby nie skorzystać z tak sprzyjającego wyjazdom
układu! Kolejny raz naszą majówkę spędzać będziemy za wschodnią granicą naszego
kraju, co powoli staje się naszą małą tradycją. Tym razem jednak, wschodnia
sąsiadka Polski – Ukraina, będzie tylko krajem tranzytowym, a za główny cel
wojaży obraliśmy rumuńską część Karpat Marmaroskich.
Ruszamy, ahoj przygodo! :)
Góry Marmaroskie są rozległą grupą
górską o powierzchni 2000 km2
położoną
w środkowej części Karpat Wschodnich na pograniczu Ukrainy i Rumunii.
Obszar ten sąsiaduje z rozległymi, wysokogórskimi pasmami: od północy z
najwyżej wzniesionym pasmem fliszowym w Karpatach – Czarnohorą (Howerla, 2061 m
n.p.m.), a na południu – z najwyższym pasmem górskim Karpat Wschodnich: Górami
Rodniańskimi (Pietrosul, 2305 m n.p.m.), które mieliśmy okazję odwiedzić
w lipcu 2011 r. (relacja już niebawem :) ). Ze względu na
przedzielenie pasma granicą, część ukraińska Gór Marmaroskich tym razem nie
zostanie przez nas przedreptana. Szkoda, że ze względów politycznych sztucznie wytworzonych przez człowieka, nie można cieszyć się w pełni
urokiem gór. Jednak nie ma tego złego…
Podróż na wschód jest nam już bardzo dobrze znana. Trasę Rzeszów –
Przemyśl – Medyka – Lwów pokonywaliśmy wielokrotnie i nie jest już dla nas
czymś niezwykłym. Na odnotowanie zasługują dwie sprawy: wkroczenie
„cywilizacji” na przejściu granicznym w Medyce
- osobne drogi i stanowiska odpraw dla obywateli UE i reszty
państw, oraz wyremontowana, „europejska” droga do Lwowa, dzięki czemu podróż do
dawnej stolicy Galicji jest komfortowa i znacznie się skróciła. We Lwowie
spotykamy się z Basią w piątkowy wieczór i całą trójką, ok. godz. 20 udajemy
się na peron, z którego odjeżdża pociąg do Solotvino. W plackartnyjm
tradycyjnie jest zbyt ciepło, ale wszelkie niedogodności rekompensują chłodne
piwa i pierogi ze szpinakiem. Wcinanie domowych pierogów (zawsze ze szpinakiem) na rozpoczęcie wyprawy jest naszą "plackartnyjową" tradycją, póki co niezłomną! Zawrotna szybkość, jaką osiągają ukraińskie
pociągi sprawia, że 447 km pokonujemy w 13 h i kwadrans po 9 jesteśmy w
Solotvino, które swoją nazwę zawdzięcza kopalni soli. Właśnie dzięki soli, ta
mieścina przy granicy z Rumunią, jest uzdrowiskiem ze zbiornikami leczniczych
wód, nazwanych na mapach Google’a jako Salt Lake :). My jednak nie będziemy
korzystać z kąpieli i szybkim krokiem udajemy się w kierunku przejścia
granicznego. Obydwa kraje w tym miejscu oddziela Cisa, jedna z większych rzek w
tej części Europy, u źródeł której biwakowaliśmy w zeszłym roku w Gorganach, a teraz jej wartkie wody pokonujemy
po żelaznym moście. Ekspresowe odprawy i w zasadzie brak ruchu na przejściu
granicznym sprawiają, że po kwadransie jesteśmy już w Rumunii, w Syghecie
Marmaroskim. W tym 35 tys. miasteczku meldujemy się na posterunku straży
granicznej przy Strada Dragos Voda i zgłaszamy chęć uzyskania pozwolenia
na poruszanie w pasie granicznym. Pan strażnik ledwo ledwo potrafił powtórzyć
do słuchawki nasze imiona i nazwiska, po czym inny, chyba wyższy rangą, całkiem
niezłą angielszczyzną kategorycznie zabronił nam przechodzić na stronę
ukraińską. Uzyskawszy błogosławieństwo od strażników, udajemy się w pobliże
drogi wylotowej, gdzie po kilku minutach udaje nam się złapać busa prosto do
Borsy. Komfortowy mercedes z miłym tubylcami i kierowcami - mistrzami
kawalarstwa, podwozi nas krajową 18-stką do Borsy, miasta wypadowego na
najwyższy szczyt Karpat Rodniańskich. Szybko wsuwamy lody, bo za chwilę (o 14)
odjeżdża nasz kolejny bus, na szczęście już do miejsca, skąd wyruszymy z
plecakami w górę – do Baia Borsa.
|
W parku przed dworcem we Lwowie z Basią sobie rozmawiamy |
|
Lvivskie i pierogi w plackartnyjm - jakże mogłoby być inaczej! |
|
Stacja Solotvino, stacja Solotvino! |
|
Przekraczamy granicę żelaznym mostem na Cisie |
|
W Syghecie Marmaroskim |
|
W Borsy na tle Pietrosula Rodniańskiego |
.
6 km dalej na północ, gdy nasz bus dojechał
do końca swojego kursu, naszym oczom ukazuje się smutny widok nieco
zrujnowanego i zaniedbanego osiedla, powstałego w czasach słusznie
minionej epoki komunizmu, kiedy to w kopalniach miedzi, cynku i ołowiu na
stokach Toroiagi (1930 m n.p.m.) wydobywano najwięcej. Tradycje górnicze w tym
rejonie sięgają II poł. XVIII w., kiedy sprowadzono tu górników z Bawarii
i Austrii. W całym masywie, eksploatowano łącznie aż 8 złóż, a wzdłuż potoku
Tasla zlokalizowano zbiorniki flotacyjne, w których gromadzono odpady powstałe
podczas oczyszczania i wzbogacania wydobytych rud, czyniąc to miejsce
skażonym. Innym skutkiem działalności górniczej był zanik wód gruntowych, przez
co na stokach Toroiagi pasterstwo było utrudnione. W poł. lat 90-tych wydobycie
stało się nieopłacalne, większość szybów zamknięto, a dziś, po działalności
górniczej pozostał tylko przygnębiający krajobraz i zdewastowane środowisko.
|
Osiedle pogórnicze w Baia Borsa |
>
Toroiaga na dobry początek
Wreszcie, po 26 h podróży, zarzucamy plecaki i rozpoczynamy
wędrówkę. Naszym pierwszym celem jest rozległy, z góry przypominający
trójramienną gwiazdę masyw Toroiagi (1930 m n.p.m.), trzeciego najwyższego
szczytu w Górach Marmaroskich. Idąc główną ulicą osiedla czujemy się jak
obserwowane z każdej strony zwierzęta w zoo. I nie ma się co dziwić, tubylcy
raczej nie są przyzwyczajeni do oglądania turystów z wielkimi plecakami na
plecach. Powyżej zabudowań, podążamy ścieżką, która przechodzi przez grodzone
pastwiska. Owiec jeszcze nie ma i jest pusto, ale mimo to jeden z owczarków
pilnujących zagrody podnosi nam dość wysoko poziom adrenaliny. Po
doświadczeniach z Gór Rodniańskim wiemy, że trzeba na nie uważać, jednak
ten jest nad wyraz agresywny i odważył się nawet złapać szczękami jeden z moich
kijków, którymi się bronię. Na szczęście po chwili daje sobie spokój i możemy iść
dalej. Mocne otwarcie, co będzie dalej aż strach pomyśleć! Wraz z nabieraniem
wysokości coraz lepiej widać z południowej strony całe pasmo Karpat
Rodniańskich, które wydają się być na wyciągnięcie ręki. Na ich północnych
stokach widzimy jeszcze sporo śniegu, na szczęście w masywie Toroiagi jest go
już niewiele. Grzbiet, którym zdecydowaliśmy się wchodzić jest rozległy,
pokonujemy kilka kulminacji – Stana Iul Varatic, Murgu, by ok. godz. 19,
w silnym, zrywającym czapkę z głowy wietrze, podziwiać zachodzące Słońce z
najwyższego wierzchołka trójramiennej Toroiagi, nazywanej przez nas Babajagą :)
|
Droga przez osiedle |
|
Widoka na pasmo Karpat Rodniańskich ze stoków Toroiagi |
|
W tle Pietrosul a w dole zabudowania Borsy |
|
Osiedle górnicze Baia Borsa widziane z góry |
|
Baśki |
|
Droga do jednej z kopalń w masywie Toroiagi |
|
Wierzchołek Toroiagi... |
|
...i dziewczyny suszące zęby z radości jego osiągnięcia :) |
Czas schodzić na dół i poszukać dogodnego miejsca na pierwszy nocleg.
Północny stok daje nam się nieco we znaki ze względu na zapadający śnieg i sporą stromiznę. Baśka zalicza nawet efektownego fikołka. Gdy
dochodzimy na przełęcz, zrzucamy plecaki i wszyscy zaczynamy szukać źródełka,
które wg mapy powinno być niedaleko. Niestety, płaty śniegu i zapadający zmrok
udaremniają poszukiwania i wodę do gotowania oraz picia musimy topić ze śniegu. Na
zakończenie dnia coraz silniej wieje i zaczyna kropić deszcz…
Błądzenie kontrolowane i spacer
wzdłuż Mocanity
Już drugiego dnia pogoda zmusiła nas do zmiany planów. Padający deszcz
i niemal całkowicie spowite chmurami okoliczne szczyty, sprawiły, że wyruszamy
dość późno i zamiast w kierunku północnym na wierzchołki Tiganu i Mihoala by
dalej udać się na masyw Creasta Faget, schodzimy wschodnim skłonem do doliny
potoku Miraj, który doprowadzi nas do Doliny Vaseru. Chcemy uniknąć trudnych
sytuacji, gdy orientacja w terenie będzie uniemożliwiona przez brak
widoczności. Idziemy „na azymut”, wspomagając się odczytem z GPSa, mapą i
topografią terenu. Ścieżki brak. Dwójka geografów + chemik w swoim naturalnym
środowisku. Jakież to genialne uczucie nie być ograniczonym przez często
uczęszczane znakowane szlaki, które decydują za mnie co chcę widzieć
i gdzie dojść. Po to właśnie tutaj jestem, żeby doświadczyć wolności w
poruszaniu się gdzie chcę i jak chcę. Sam na sam z naturą, którą nie muszę się
dzielić z tysiącami przypadkowo spotkanych turystów. Oddycham pełną piersią,
nasłuchuję śpiewu ptaków i szumu drzew. Totalnie resetuję swój umysł. Chwilo
trwaj jak najdłużej…
|
Wstaje dzień |
|
Góry parują |
|
Schodzimy gdzie chcemy! :) |
.
Najpierw przechodzimy przez rozległą połoninę, później las, coraz to
gęstszy i gęstszy. Robi się coraz ciemniej, trochę tajemniczo, przedzieramy się
przez bogate podszycie. Nagle, na ściółce Basiula odnajduje pierwsze duże
ślady. Zgodnie stwierdzamy, że mogą to być odciski łapy niedźwiedzia. Trop
mniej więcej pokrywa się z naszą trasą i migiem zmieniamy kierunek marszruty
o 90 stopni, nie chcąc wejść misiowi w paradę. Gdy docieramy do potoku
Miraj, mamy małe problemy ze znalezieniem dogodnego miejsca aby przejść na drugą
jego stronę, z względu na wartki nurt. Każdy z nas próbuje na swój sposób,
dziewczyny przechodzą w miarę suchą stopą, mi ta sztuka się nie udaje i
lewą nogą wpadam po łydkę do wody… Mam pecha, ale to przez moje lenistwo, nie
chciało mi się wyciągać sandałów z plecaka, a teraz będę w nich musiał chodzić
do końca dnia.W dolinie potoku Miraj prowadzona jest intensywna wycinka drzew.
Kiedyś była tutaj doprowadzona kolejka wąskotorowa, z czasem wyparta przez
wielkie pojazdy na gumowych kołach. Po rozjeżdżonej, błotnistej drodze ciężko
się idzie. Nawet nie zorientowałem się kiedy nad naszymi głowami się
rozpogodziło.
|
Geologiczne skarby w rękach |
|
Dolina Miraj |
>
Po dość długim marszu wzdłuż Miraj, wreszcie docieramy do legendarnej
Doliny Vaseru. I znów mamy ten sam problem, ale tym razem większego kalibru
– wezbrane koryto Vaseru jest nie do przejścia. Małą nadzieję na osiągnięcie
drugiego brzegu daje zrujnowany most starej kolejki, jednak po bliższych
oględzinach nie decydujemy się na tak ekstremalne kroki. Głowimy się, szukamy
dogodnego miejsca dłuższą chwilę, aż w końcu decydujemy się pójść w górę
potoku. Uf, zagadka rozwiązała się sama, po ok. 300 metrach dostrzegamy
niewielką tamę na rzece, przez którą prowadzi drewniany mostek. Gdy
przechodzimy suchą stopą na drugi brzeg, wreszcie możemy zobaczyć szyny słynnej
kolejki wąskotorowej nazywanej Mocanita (od słowa mocan co z rumuńskiego
oznacza człowiek żyjący w górach). Niestety, od ludzi mieszkających w pobliskim
domku (jeden z nich zdradził, że pracuje w Niemczech z Polakami i pochwalił się
znajomością kilku polskich słów, a pierwszym które wymienił to k*rwa)
dowiadujemy się, że w niedzielę kolejka nie kursuje i nie będziemy mieć okazji
jej zobaczyć. Mocanita to ostatnia kolejka w Karpatach służąca do zwózki
drewna. Powstała w latach 1932-35, a od 2004 r. zabiera do swoich wagonów na
przejażdżkę również turystów, stając się lokalną atrakcją. Kolejka obsługiwana
jest przez ciuchcie parowe, wśród których możemy znaleźć takie perełki jak
764-211 Mariuta, zbudowaną w 1910 r., czy 763-193 Krauss z 1924 r.
Pozostałe 5 parowozów pochodzi z lat 50’ XX w. Na torach oprócz parowozów można
spotkać przedziwne drezyny powstałe na bazie samochodów osobowych, vanów czy
też ciężarówek. Mocanita dla turystów kursuje z Viseu de Sus do połowy całej
trasy, do stacji Paltin, 21 km w głąb doliny. Przejażdżka kolejką jest na pewno
niesamowitym przeżyciem, które my musimy odłożyć w czasie.
Po krótkim „obiedzie” w pobliżu stacji Miraj, udajemy się w dół
doliny, wzdłuż torów Mocanity. Do przebycia mamy ok. 9 km do stacji Botizu,
gdzie chcemy odbić do doliny o tej samej nazwie. Jest dość upalnie, rozgrzany
smar przykleja obuwie do drewnianych belek. Mijamy wiele stacji, wśród których
niektóre pełnią rolę małych ośrodków wypoczynkowych.
|
Zdezelowany mostek na Vaserze |
|
Tama na Vaserze, wreszcie udaje się przejść na drugą stronę |
|
Obiad na torach |
|
"Czy tędy nie jechała..." |
|
Maszynistki |
|
Turystyczny kompleks Faina |
|
"A gdyby tak przełożyć zwrotnicę?" |
|
Czekając na Mocanitę |
>
Wędrówka wzdłuż torów, z początku ekscytująca, wraz z upływem czasu
coraz bardziej nas nuży. Idziemy i idziemy, mijamy kolejne stacje i końca wciąż
nie widać. Gdy do głębokiej Doliny Vaseru promienie słoneczne już nie dochodzą
i zaczyna robić się szaro, docieramy na miejsce. Wylot Doliny Botizu nie daje
zbyt wielu możliwości na rozbicie namiotu, musimy się trochę cofnąć. Ostatecznie
rozbijamy nasze namioty 1 m od torów, na płaskim skrawku trawy pomiędzy ścianą
doliny a rzeką Vaser. Jest się gdzie umyć, a źródełko wody pitnej znajduje się
w odległości 100 m od namiotów. Rozpalamy ognisko, gotujemy, jest cicho i
spokojnie, Dolina Vaseru jest tylko dla nas. Kładę się z nadzieją, że wcześnie
rano obok naszych namiotów przejedzie Mocanita i będę mógł ją sfotografować.
Huczące wody Vaseru skutecznie usypiają, pełna regeneracja wskazana. Jeszcze
nie wiemy, że następnego dnia podczas błądzenia nie do końca kontrolowanego,
przydadzą się spore pokłady energii, tej fizycznej jak i psychicznej…
ciekawa wycieczka, macie więcej zdjęc okolic kopalni a może nawet wnętrza? :)
OdpowiedzUsuńA co? GTW chciałbyś tam wyciągnąć :P? Z wnętrza nie mamy, reszty poszukamy ;)
OdpowiedzUsuńPo iluś tam miesiącach znów zajrzałem na wasz blog, zdjęcia - coraz ciekawsze i piękniejsze,kierunki wypraw i miejsca oraz ich opisy - zaskakujące i ta Wasza Pasja - coś najcenniejszego. Podróżować z wami to prawdziwa przyjemność. Karpaty Marmaroskie - czy ktoś w ogóle przed wami tam jeździł?, super!
OdpowiedzUsuńpozdrawiam Wojtek W.
to mój 2gi komentarz - nie wiem jak się wcześniej logowałem (ech te loga)
szukam inspiracji - wasza strona taką jest. Sam nie bloguję (uwaga-praca) - ale na legimi.pl jest mój e-book krym.; natomiast wersja papier - jest for friends only. Z przyjemnością zaglądnę do Was - ciekawe dokąd znów wyruszycie?
Wojtku, z rumieńcami na twarzy czytamy Twoje komentarze, dzięki za miłe słowa :) Zapraszamy częściej!
UsuńA jak postępy w Twojej książce, o której kiedyś pisałeś, można ją gdzieś już dostać?
Rewelacyjna fotorelacja. Widać, że musieliście świetnie się bawić :)
OdpowiedzUsuńPozwolenie na poruszanie się w Rumuńskiej strefie granicznej dostaliście od ręki czy musieliście to jakoś wcześniej załatwiać?
OdpowiedzUsuńPrzecieraliśmy te szlaki w 1986 roku z geografami z UW z koła przewodników beskidzkich Góry Marmaroskie i Alpy Rodniańskie w dwa tygodnie. Dzięki za fotorelację z doliny Vaser. Pamiętam, że ostatniego dnia uciekła nam kolejka i musieliśmy wzdłuż torów zasuwać kilkanaście kilometrów.
OdpowiedzUsuń