Norwegia – emigracyjne eldorado,
kraj niesamowitej przyrody, fiordów, bogactwa, ładu i składu, surowego klimatu
i chłodnych ludzi. Były to pierwsze skojarzenia przychodzące mi na myśl o tym
kraju na północy Europy. Nic oryginalnego. Moje wyobrażenia potwierdziły się,
jednak fizyczne odwiedzenie tego zakątka świata ukazało, jak ograniczone są
możliwości mojej wyobraźni. Spodziewałem się zobaczyć i doświadczyć wiele, ale
Norwegia przerosła znacznie moje oczekiwania…
Rozbudowana siatka (względnie)
tanich połączeń lotniczych w granicach Starego Kontynentu (i nie tylko) jest
niewątpliwie jednym z wielu dobrodziejstw współczesnej cywilizacji. Jednak aby
skorzystać z tego dobrodziejstwa, o podróży należy pomyśleć kilka miesięcy
wcześniej. Ameryki nie odkryłem. Góry w Norwegii nigdy nie widniały na
wyimaginowanej liście pasm, w które chciałbym się udać. Nigdy też specjalnie o
nich nie myślałem. Wszystko zmieniło się, gdy do wyjazdu w tą część świata
zachęcili nas zaprzyjaźnieni górołazi Natalia i Kuba, snujący wizje
przemierzenia surowych grzbietów już podczas majówki w Karpatach Ukraińskich. Długo nie musieli nas namawiać. W połowie maja byliśmy szczęśliwymi
posiadaczami biletów na lot z Krakowa do Oslo-Rygge.
Czas od maja do sierpnia minął
szybko. W poniedziałkowy wieczór, 6 sierpnia, zwarci i gotowi, żądni wrażeń
i pełni nadziei na przeżycie wyjątkowej przygody, zjawiliśmy się na lotnisku
w Balicach. Oprócz nas dwojga, brygadę wyjazdową tworzyli, wymienieni wcześniej
Natalia i Kuba oraz Olga i Przemek, sprawdzona w boju ekipa z majowego wyjazdu
w Gorgany i Świdowiec. Bagażowe manewry związane z przepakowywaniem,
foliowaniem i zabezpieczaniem oraz odprawa nie trwały długo. 2,5 h lot minął
równie szybko, bez przygód. Z racji tego, że do Rygge, oddalonego od
centrum Oslo o 65 km, dotarliśmy ok. godz. 23.30 i braku możliwości
kontunuowania podróży, noc spędzliśmy na terminalu. W bliskim sąsiedztwie
głównego punktu informacyjnego, za pomocą kilku mobilnych plansz, urządziliśmy
sobie małą sypialnię. Pomimo panującej wokół ciszy i dość dobrych warunków
bytowych, nie udało mi się zasnąć nawet na minutę. Inni mieli więcej szczęścia.
|
Przepakowywanie na terminalu w Rygge. Świetnym sposobem na lekki bagaż podręczny okazały się kupieckie torby |
|
|
|
|
|
|
|
Sypialnia przygotowana. Niektórzy już są w objęciach Morfeusza :) |
Następnego dnia, jeszcze przed
pierwszymi odlotami, zwinęliśmy bazę i autobusem dojechaliśmy na stację kolejową.
Dokładnie w 7 min. Co ciekawe, przejazd z terminalu na stację jest darmowy dla
osób posiadających bilet kolejowy. Co więcej, bilety kolejowe można kupić u kierowcy
autobusu! Mając na względzie marną współpracę spółek kolejowych w Polsce ze
sobą i jakąkolwiek inną instytucją czy spółką, chyba nikomu nie przyśniłoby się
nawet, aby bilety kolejowe kupować u kierowcy autobusu. A jednak, w Norwegii
się da. Na stacji w Rygge nie ma kasy biletowej, a jej brak w pełni
rekompensuje maszyna drukująca bilety. Na jej obsługę odważył się Przemek,
który po wklepaniu wszystkich kodów otrzymanych podczas internetowej rezerwacji
biletów, już po chwili dumnie rozdawał bilety: Rygge-Oslo-Otta i powrotne. Ile
kosztowała nas ta przyjemność? Sporo. Bilety kolejowe, rezerwowane z dużym
wyprzedzeniem, można kupić po okazyjnych cenach, tzw. minipris. Podróż tam, w
taryfie minipris właśnie, to wydatek 199 NOK (ok. 110 zł) za dystans ok. 360
km. Cena do przełknięcia. Miniprisy sprzedają się jak ciepłe bułeczki; co dobre
szybko się kończy. Najtańsze bilety na drogę powrotną rozeszły się szybciej niż
to sobie wyobrażaliśmy. Tym razem zmuszeni byliśmy głębiej sięgnąć do kieszeni
– 299 NOK (ok. 165 zł) stanęło nam kością w gardle. Biorąc pod uwagę, że
jesteśmy w państwie, które wg rankingów znajduje się w ścisłej czołówce
najbogatszych państw świata, nie powinniśmy zbytnio się dziwić. A jednak…
|
Kupujemy bilety |
Cierpliwie czekamy na pociąg,
obserwując wnikliwie otoczenie i ludzi, coraz liczniej gromadzących się na
peronie. Większość z nich udaje się do pracy, silne oddziaływanie największego
miasta w Norwegii na sąsiadujący z nim obszar widać jak na dłoni. Dokładnie 5
sekund przed planowanym przyjazdem, pociąg zjawia się na stacji w Rygge.
Wsiadamy i zajmujemy miejsca. Skład przypomina nasze najnowsze szynobusy, jest
nowoczesny, z wygodnymi siedziskami, stolikami, aż zbyt dobrze wyciszony. I
właśnie ta przenikliwa cisza panująca wewnątrz wzbudziła naszą wielką
ciekawość. W pociągu nikt ze sobą nie rozmawiał, nikt nie słuchał muzyki, nie
telefonował. Nasze południowe temperamenty i gorąca krew dały o sobie znać, gadaliśmy
jak najęci. Po dłuższej chwili zrobiło nam się trochę głupio, że zaburzamy tą
sielankową atmosferę i wszędobylski spokój. Wpasowaliśmy się w otoczenie,
zamilkliśmy. Jedyne co nam pozostało to podziwianie krajobrazu za szybą.
|
Zaczyna się dzień, jeszcze jest pogodnie. Gdzieś w drodze do Oslo |
Oslo przywitało nas pochmurną pogodą, z lekką mżawką, która później
przekształciła się w dość mocno padający deszcz. Półtorej godziny na przesiadkę
poświęciliśmy na szukaniu sklepu z butlami gazowymi, których z racji podróży
samolotem nie mogliśmy zabrać z Polski. Niestety, w pobliżu dworca butli nie
udało nam się zakupić. Odwiedziliśmy za to market Rema 1000, wart polecenia ze
względu na niskie ceny.
Czas ruszać na północ. Wsiedliśmy do pociągu zmierzającego do
Trondheim, trzeciego największego ośrodka miejskiego Norwegii. Szkoda tylko, że
gęsta mgła, prawie przez cały czas trwania podróży nie pozwoliła cieszyć się z
pięknych widoków. Mogliśmy zatem uciąć sobie drzemkę, bez obaw, że ominie nas coś
ciekawego.
Mniej więcej w połowie trasy
pomiędzy Oslo a Trondheim, leży małe, urokliwe miasto – Otta, usytuowane
pomiędzy dwoma pasmami górskimi – Jotunheimen i Rondane, co czyni z niego
idealne miejsce do wypadów w góry. W Ottcie mieliśmy nadzieję na kupno butli
z gazem. Ta sztuka udała się prawie w pełni. Prawie, ponieważ każde z nas
potrzebowało jedną, dużą, 500 g butlę. W sklepie ogrodniczym i na stacji
benzynowej, udało się kupić 5. Basiula i ja wciąż mieliśmy tylko jedną. Zrobiło
się trochę nerwowo, możliwości zaopatrzenia powoli się kończyły. Czas nas
gonił, wsiadamy do autobusu, który dowiezie nas do Vagamo, naszej jedynej nadziei
na zakup brakującego gazu. Problemem był fakt, że w Vagamo mieliśmy tylko 15 min
na kolejną przesiadkę do Bessheim, gdzie planowo miała się zacząć nasza górska
przygoda. W autobusie siedzieliśmy trochę jak na szpilkach, wymyślając plany B,
C i D na wypadek gdyby zakup gazu się nie powiódł. Wjeżdżamy do Vagamo, każdy
z głową przylepioną do szyby w celu szybkiej lokalizacji potencjalnego
źródła zaopatrzenia. Jest! Sklep turystyczny w pobliżu przystanku, musi się
udać! Z szybkością błyskawicy wybiegamy we dwójkę w kierunku owego sklepu ostatniej nadziei. Wpadamy do niego niczym
bomba do piwnicy, rozglądamy się po półkach, uffff….jest! Piękna, duża, dobrej
firmy i za rozsądną cenę butla mieszanki propan-butan-izobutan. Sprzedawca
patrzył na nas z lekkim zadziwieniem, szczęśliwi daliśmy mu kartę, aby
skasował z niej 99 NOK. Wracaliśmy do autobusu dumni niczym neandertalczyk z
udanego polowania na mamuta.
|
Trofeum w rękach zdobywczyni |
Droga do Bessheim pięła się coraz
wyżej i wyżej. Krajobraz wokół zmieniał się dynamicznie. Naszą ciekawość
wzbudzała roślinność, od rzadkiego i niskiego lasu brzozowego po tereny
bezleśne z niskimi krzewinkami. Pierwsze oznaki surowego klimatu. Ale to nic w
porównaniu, jakie wrażenie zrobiły na nas dachy domów pokryte gęstą trawą!
Zaczęła się burza mózgów o słuszności i zaletach takiego budownictwa. Dopiero 9
dnia pobytu, podczas wejścia na Galdhøppigen dałem upust swojej ciekawości i
wprost zapytałem starszego Norwega po co im to. Okazało się, że pokrywanie
trawą dachów to wielowiekowa tradycja, pozwalająca na dobrą izolację cieplną
podczas srogich mrozów, a podczas upalnego lata trawa ma dobre właściwości
wentylacyjne. Nie wnikając w szczegóły serdecznie podziękowałem za wyjaśnienie
nurtującej mnie zagadki. Szkoda tylko, że ta tradycja powoli zanika…
|
Zielone dachy |
Dojechaliśmy do Bessheim ok. godz.
16, wreszcie jest górzyście, ciągle pada. Nie mam pomysłu do jakiej jednostki
osadniczej zaliczyć Bessheim. Nie jest to ani osada, ani przysiółek, ot kilka
budynków o przeznaczeniu turystycznym. Krótki odpoczynek, jedzenie, pamiątkowe
zdjęcie i ruszamy na szlak. Ahoj przygodo!
|
Zwarci i gotowi, plecaki ciążą okrutnie, jest radość :) |
Początkowo
idzie się nieźle, nie ma oszałamiającego nachylenia. Jednak ciągle przewalają
się gęste czarne chmury nad naszymi głowami, a mocna mżawka utrudnia
poruszanie. Idziemy za kopczykami oznaczonymi czerwoną literą T. Gdy wychodzimy
na grzbiet zaczyna mocniej wiać. Po ok. 2,5 h marszu docieramy nad jezioro
Bessvatnet, pierwszą noc spędzimy na wypłaszczeniu w jego pobliżu. Miejsce na
nocleg z gatunku tych dobrych. Po drugiej stronie jeziora, z chmurami walczy
potężny masyw Besshø, wysoki na ponad 2200 m n.p.m. (dokładna wartość, w
zależności od źródła, waha się między 2196 a 2230 m n.p.m.). Szybko rozbijamy
obozowisko, krzątamy się, gotujemy, przygotowujemy do snu. Jest pięknie pomimo
deszczu, chłodu i silnego wiatru. Pełni pozytywnych wrażeń, po 24 h w podróży,
z nadzieją na polepszenie pogody, kładziemy się spać. Intensywnie pracująca
wyobraźnia i buzująca w żyłach adrenalina nie pozwalają na sen. Kolejne dni,
uświadomiły mi, jak już wcześniej napisałem, jak ograniczone są możliwości
mojej wyobraźni…
|
Ciągle pada, w dole zabudowania Bessheim |
|
W pobliżu jeziora, na wypłaszczeniu postawiliśmy nasz pierwszy obóz |
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń